Wczoraj, leżąc już późną porą w łóżku, przejrzałam mojego wcześniejszego bloga, którego pisałam będąc przez rok w Szwecji. Uderzył mnie jeden post zatytułowany GRA MARZEŃ. Brzmiał on tak:
Ze względu na to, że moje górnolotne marzenia o:
1) Znalezieniu fajnej pracy z młodymi, podobnymi do mnie ludźmi, gdzie zarabiałabym więcej niż najniższa krajowa i nie nadwyrężałabym mojego już i tak kruchego kręgosłupa
2) Znalezieniu takiej osoby, na której widok motylki w brzuchu robiłyby piruety i która to by sprawiła, że bez zawahania się sięgnęłabym po pióro i machnęła swoim podpisem pod aktem ślubu
3) Znalezieniu mieszkania, gdzie mogłabym zostać dłużej niż 2 miesiące, a nie jak Cygan bez ustanku przenosić swój dobytek z jednego krańca miasta na drugi
4) Powrocie do Polski szybciej niż za pół roku
mają nikłą szansę na realizację, postanowiłam ograniczyć swoją listę życzeń do bardziej przyziemnych rzeczy.
I myślę sobie, że kurczę - garstka moich marzeń się spełniła, chociaż kiedyś wydawało mi się to tak mało prawdopodobne. Tych najważniejszych marzeń. Jestem w miejscu gdzie czuję się dobrze, czuję się sobą, nie muszę cały czas udowadniać, że jestem fajna, wartościowa. To jest mój dom. Mam wokół siebie ludzi mi bliskich, na których mi zależy i którym zależy na mnie. To chyba szczęście się nazywa. I ja jestem więc szczęśliwa.
Ale w zanadrzu mam już nowe marzenia. Bez nich przecież życie nie miałoby sensu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz